Forum FORUM HAWAJE Strona Główna FORUM HAWAJE
***Oficjalne forum czatu HaWaJe***
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

M jak miłość
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum FORUM HAWAJE Strona Główna -> Kultura i rozrywka
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:24, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Mariusz Sabiniewicz - Rodzina jest najważniejsza

W Pana dorobku nie ma wielu filmów, nie pokazuje się Pan też często w serialach. Czy to świadomy wybór, odwrócenie się od ekranu i kamery?
Tak, kiedyś rzeczywiście dokonałem wyboru. Być może zaniedbałem film, ale praca w Poznaniu bardzo mnie cieszy. Od dziesięciu lat gram w teatrze prowadzonym przez Eugeniusza Korina - i to właśnie on przyciąga mnie do tego miejsca. To, w jaki sposób prowadzi teatr, jaką tworzy w nim atmosferę... Jeśli to się nie zmieni, zostanę w Poznaniu jeszcze długo.


Gdyby widzowie mieli zapamiętać Pana jedną, najlepszą rolę, wolałby Pan skojarzenie z postacią pozytywną czy negatywną?
Trudno powiedzieć, ale role negatywne chyba łatwiej jest zapamiętać. No i są ciekawsze. Na ogół postacie pozytywne są mdłe, "maślane", a negatywne zawsze niosą w sobie pierwiastek energii. Chyba każdego aktora pociągają takie role: są wyzwaniem, uruchamiają wyobraźnię.


Grany przez Pana Norbert to biały czy czarny charakter?
Chyba trudno nazwać tę postać pozytywną! Sam jestem ojcem dwójki dzieci (Daria, 12 lat i Tomek, 10 lat) i, szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie we własnym życiu takiej sytuacji, jaką mamy w serialu. Ale dajmy Norbertowi szansę: może uda mu się naprawić błędy. Mam nadzieję, że się zmieni, bo na wybaczenie nigdy nie jest za późno.


Skoro nie przypomina Pan Norberta, to jakim ojcem jest Pan prywatnie? Rozpieszcza Pan dzieci?
Ojcostwo to niełatwe zadanie, ale staram się! Czy rozpieszczam dzieci? Nie za bardzo... Chyba będę musiał dzieciakom trochę "odpuścić".


Uważa Pan, że społeczeństwo powinno być bardziej sprawiedliwe dla mężczyzn, którzy chcą się opiekować dziećmi? Myślał Pan np. o pójściu na urlop "ojcowski"?
Nie, ponieważ miałem to szczęście, że na urlopie macierzyńskim przez cztery lata była moja żona. Ale właściwie dlaczego nie? Jeden z moich kuzynów wziął urlop, bo jego żona miała w tym czasie świetną pracę i naprawdę zupełnie nieźle sobie radził. Był nawet z siebie dumny! I nikt nie robił z tego powodu dramatu.


W dzisiejszych czasach wiele osób poświęca rodzinę dla kariery. Co Pan myśli o takim "postępie"?
Jestem tradycjonalistą i rodzina to dla mnie podstawa. W pewien sposób wybrałem rodzinę już przez fakt, że mieszkam poza Warszawą. Trudno, nie zagrałem i nie zagram w wielu filmach, ale mam za to poczucie bezpieczeństwa. Dużo czasu spędzam z bliskimi - a tego nic nie jest w stanie zastąpić. I wydaje mi się, że młodzi ludzie, którzy kończąc szkołę od razu czują "pęd" do kariery, powinni jednak pamiętać, że życie składa się nie tylko z sukcesów zawodowych. Ja w każdym razie nie żałuję mojego wyboru. Jestem po prostu szczęśliwy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:24, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Piotr Wereśniak - Reżyser ma ostatnie słowo

Jest Pan nie tylko reżyserem, ale i autorem wielu scenariuszy. Skąd to "rozdwojenie" kariery?
Po prostu lubię oba zajęcia. Reżyser cały czas pracuje wśród ludzi, natomiast scenarzysta musi pisać w samotności - a mnie odpowiadają oba typy aktywności. Oczywiście ważny jest też fakt, że pracując przy jakimś projekcie i jako scenarzysta i jako reżyser, mam pełną kontrolę nad materiałem. Wiem, dlaczego coś napisałem i dlaczego później będą to tak, a nie inaczej filmował.


Jest jakiś gatunek, w którym jako scenarzysta czuje się Pan wyjątkowo dobrze?
Tak, najbardziej lubię komedię. Jest kusząca z paru względów. Przede wszystkim jako wyzwanie - bo to bardzo trudny gatunek. Poza tym w komedii od razu widać efekt pracy. Wystarczy pójść do kina i sprawdzić, czy widzowie się śmieją. Ale to, że czuję pociąg do komedii wcale nie znaczy, że nie chcę spróbować czegoś innego. Jest cała masa gatunków, których - mam nadzieję - uda mi się kiedyś "zakosztować".


Na przykład?
Na przykład science fiction.


Myśli Pan, że współczesne scenariusze filmowe są uniwersalne? A może polskie kino ma w sobie coś niepowtarzalnego, charakterystycznego dla naszego kraju?
Na pewno jest w kinie tendencja do opowiadania historii globalnej. Wtedy można mieć większą widownię. Zdarzają się u nas filmy, nawet skromne w budżecie - np. "Cześć Tereska" czy "Dług" - które operują językiem uniwersalnym i mają szansę zaistnieć zagranicą. Ale bardzo modnym kierunkiem są też w Polsce filmy powstające na podstawie lektur. A to już kino hermetycznie polskie - zupełnie niezrozumiałe dla widzów na świecie.


No właśnie, jest Pan autorem scenariusza do filmu "Pan Tadeusz". Czy tworząc go, odczuwał Pan zwiększoną presję?
Raczej nie. Starałem się zapomnieć, że mam do czynienia z epopeją narodową - z autorem, który jest wszędzie na pomnikach. Ale momentami było ciężko. Choćby dlatego, że to było moje pierwsze spotkanie z dialogiem pisanym wierszem. Poza tym, żeby "przyciąć" tekst na potrzeby filmu, musiałem go bardzo dobrze opanować pamięciowo. Ale jakoś to wyszło.


Reżyseruje Pan, właściwie równocześnie, dwa seriale: "Na dobre i na złe" oraz "M. jak Miłość". Czy praca nad nimi w jakiś sposób się różni?
W sensie realizacyjnym niewiele. W obu serialach mamy do dyspozycji dwie kamery i jest podobny reżim produkcyjny. Różni się natomiast sposób opowiadania obu historii. Inaczej są skonstruowane odcinki. W "Na dobre i na złe" cały czas pojawiają się nowi aktorzy, którzy grają role niemalże wiodące dla danego odcinka. Za każdym razem poznajemy historię innego pacjenta.


A "M jak Miłość"?
To w pewnym sensie saga rodzinna. Opowieść o perypetiach poszczególnych członków rodu. I dlatego ekipa aktorska właściwie się nie zmienia. Poza tym "M. jak Miłość" kręcimy w innym otoczeniu, niż "Na dobre i na złe". Tutaj robimy zdjęcia na wsi - tam w lesie.


Czy doświadczenie scenarzysty wpływa na sposób, w jaki Pan reżyseruje? Zdarza się Panu np. ingerować w napisane przez kogoś innego dialogi?
Oczywiście, że tak! W obu serialach, mimo że nie jestem ich scenarzystą, bardzo często zmieniam tekst, czy nawet całą sytuację, w jakiej znajdują się bohaterowie. Czasami mocniej, czasami słabiej... Ale takie jest prawo reżysera. To do niego należy ostatnie słowo.


Jest Pan absolwentem kulturoznawstwa - czy to pomaga Panu w pracy?
Na pewno. Te studia dają pewną "ogładę" humanistyczną. Wiedzę z przeróżnych dziedzin: socjologii, antropologii, historii sztuki... Dzięki nim zyskuje się większą wrażliwość. Szerszą perspektywę w widzeniu ludzi: ich problemów, środowiska... To cenne doświadczenie.


Myśli Pan, że za 100 lat studenci kulturoznawstwa będą się uczyli o dzisiejszych reklamach? Pytam, bo współpracował Pan też z agencją reklamową...
Na pewno będą reklam ciekawi. Reklama to odbicie tego, o czym marzy przeciętny człowiek: samochód, pełna lodówka itd. Ale nie przeceniałbym jej wartości. Wbrew temu, co się często mówi, reklama to nie dziedzina sztuki. Jest nierozerwalnie związana z handlem. Spełnia przede wszystkim funkcję użytkową i promocyjną, a nie twórczą.


Są jakieś produkty, których reklam nigdy by Pan nie chciał zrealizować?
Tak, jest kilka takich produktów. Na przykład papierosy - bo szkodzą. Idiotyczne, militarne zabawki, np. karabiny dla dzieci. Albo produkty strasznie trywialne, jak papier toaletowy.


W "Stacji" zadebiutował Pan również jako aktor. Co Pana do tego skłoniło?
Kaprys! A poza tym chęć przekonania się, jak to wygląda z drugiej strony. To bardzo ważne, by reżyser wiedział co czuje aktor, który staje przed kamerą. Teraz, gdy już to sprawdziłem myślę, że coraz częściej będę się obsadzał w filmach. To daje reżyserowi pokorę.


I co Pan poczuł "po drugiej stronie"?
Paraliżujący strach! Ale jednocześnie to było bardzo stymulujące przeżycie. Zwłaszcza, że miałem okazję "sprawdzić się" w grze aktorskiej ze Zbyszkiem Zamachowskim, który w tej scenie był moim partnerem.


Czy to znaczy, że niedługo zobaczymy Pana jako aktora także w "M. jak Miłość" albo "Na dobre i na złe"?
Nie, na razie tego nie planuję!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:25, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Kacper Kuszewski - Pośpiech może zgubić

Wychował się Pan w rodzinie artystycznej: matka aktorka, ojciec reżyser... To uskrzydla, czy może w jakiś sposób przytłacza młodego aktora?
Nie mogę mówić o przytłoczeniu, bo nie jestem dzieckiem sławnych rodziców - wtedy zapewne byłoby mi trudniej. Dzieciństwo, które tak właściwie spędziłem w teatrze, w garderobie u Mamy, na pewno wywarło na mnie ogromny wpływ. Gdy pierwszy raz znalazłem się za kulisami byłem tak mały, że nawet tego nie pamiętam. Zresztą na scenę "trafiłem" jeszcze przed urodzeniem, bo Mama, będąc w piątym miesiącu ciąży, grała w "Damach i huzarach" Fredry. Duże znaczenie miał też fakt, że przez 12 lat uczyłem się w szkole muzycznej, a tam panuje bardzo specyficzna atmosfera. Nauczyło mnie to systematycznej pracy, w skupieniu i samotności, bo podczas ćwiczeń spędza się godziny sam na sam z instrumentem. W szkole przyzwyczaiłem się też do egzaminów co semestr i tremy związanej z wyjściem na scenę i występem przed widownią - to wszystko bardzo ułatwiło mi studia.


Zawsze był Pan tak cierpliwy i spokojny, jak tego wymagała szkoła? Nigdy nie miał Pan ochoty na bunt?
Ależ ja nigdy nie byłem cierpliwy! Po 7 klasie wyrzucono mnie nawet ze szkoły muzycznej w Gdańsku, bo byłem dzieckiem o dość "wybujałym" temperamencie i zdecydowanych poglądach na świat, które w dodatku głosiłem bez żadnego szacunku dla starszych... Jak mi się coś nie podobało, to po prostu mówiłem o tym głośno i popadłem przez to w konflikty z większością nauczycieli.


Ale jednak wrócił Pan do szkoły muzycznej?
Tak, ale w Bydgoszczy, bo w Gdańsku mnie już nie chcieli. Byłem tak zniechęcony, że chciałem zrezygnować, ale Tato uparł się, żebym kontynuował naukę, więc zamieszkałem razem z nim właśnie Bydgoszczy. Dopiero tam przestałem być aroganckim, zarozumiałym dzieciakiem i nauczyłem się dyplomacji w kontaktach z nauczycielami... To było trudne, ale bardzo cenne doświadczenie w moim życiu. Spod opieki Mamy, która była trochę nadopiekuńcza, trafiłem do domu Ojca, gdzie miałem ogromną swobodę. Traktowano mnie jak dorosłego - dlatego szybko uspokoiłem się i dojrzałem. Nikt mnie nie pilnował, więc zacząłem pilnować się sam.


Spotkał Pan w życiu kogoś, dla kogo czuje Pan podziw, kogo chciałby Pan naśladować? A może buntownicza natura oznacza brak autorytetów?
Myślę, że nie ma autorytetów absolutnych. Każdy ma jakieś wady i ja je dostrzegam. Ale spotkałem wielu ludzi, od których dużo się uczyłem, poczynając od rodziców. Na pewno szczególne miejsce to szkoła teatralna: tam ma się kontakt z ludźmi wybitnymi, wspaniałymi artystami, którzy pielęgnują zanikające tradycje... Wielkie wrażenie wywarła na mnie np. prof. Anna Seniuk, opiekun mojego roku, z którą do dzisiaj pracuję jako asystent. To niesamowicie dobra, ciepła osoba, która otacza studentów wręcz matczyną opieką. I mimo, że stara się zachowywać pozory surowej pani profesor, zafundowała mnie i kolegom kilka naprawdę niepowtarzalnych przeżyć.


Na przykład?
Kiedyś wyjechaliśmy całym rokiem do Krakowa, na warsztaty szkół teatralnych. P Seniuk kocha to miasto (tam zresztą kończyła studia) i chciała pokazać nam kawałek "swojego" Krakowa. Zaprosiła więc nas na kolację do restauracji żydowskiej na Kazimierzu i zamówiła nawet żydowskie kapele, które nam przygrywały... Dzięki niej spędziliśmy naprawdę niesamowity wieczór. Poza tym do dziś, mimo że skończyliśmy studia już dwa lata temu, przed świętami wszyscy spotykamy się u p. Seniuk. Śpiewamy kolędy, łamiemy się opłatkiem i jemy tradycyjne wigilijne pierogi, które sama przygotowuje. A że przychodzi nas cała zgraja, proszę sobie tylko wyobrazić, ile tych pierogów musi być!


Powiedział Pan, że szkoła teatralna to miejsce, gdzie przechowuje się tradycje. Czy jest jakaś szczególna tradycja, którą Pan sam chciałby ocalić od zapomnienia?
Tak, ale to właściwie nie tradycja, a pewien sposób pojmowania teatru i aktorstwa. Chodzi o ideę, że teatr to nie tylko zbiór ludzi, którzy przychodzą, "odbębniają" swoje i idą do domu. To ludzie, którzy pracują z poświęceniem i z poczuciem tego, że wszyscy, od dyrekcji po garderobiane, stanowią jedną grupę. Z opowieści rodziców wiem, jak było dawniej. Ludzie mieli więcej czasu, nie gnali tak za pieniądzem, więc po zagraniu przedstawienia szli np. całą grupą do klubu, gdzie (wbrew obiegowej opinii) nie tylko piło się na umór. Ludzie spotykali się, żeby porozmawiać o sztuce i bliżej się poznać. Tak zawiązywały się przyjaźnie, które w przypadku moich rodziców przetrwały kilkadziesiąt lat. Dzisiaj ta tradycja zanika - i tego mi żal.


W serialu Marek świata nie widzi poza Hanką. Czy Panu też spodobałaby się taka kobieta?
Hanka to nie wiem, ale Małgosia Kożuchowska, która ją gra, to bardzo interesująca dziewczyna! Łączy urodę i taką "zdrową" pewność siebie, poczucie własnej wartości, z wrażliwością, kobiecością i ogromnym poczuciem humoru. A tego właśnie oczekuję od kobiety.


Jest Pan romantyczny? Bo chyba właśnie z tym kojarzy się zwykle tzw. "artystyczna dusza"?
Romantyczny nie, bo patrzę na świat raczej sceptycznie i z dystansem. Zamiast romantycznej kolacji przy świecach wolę np. wspólne wyjście do kina. Ale jestem za to sentymentalny i wszystko, co ma związek z przemijaniem, wpędza mnie w nostalgię. Potrafię np. rozczulić się nad zdjęciem, które przypomni mi jakąś chwilę z przeszłości...


Czy to znaczy, że nie wzrusza Pana np. romantyczna poezja, którą pewnie zdarza się Panu recytować?
Ależ w teatrze to nie aktor ma przeżywać, tylko widz! A wiele osób o tym zapomina. Na scenie wymagana jest nie tylko wrażliwość, ale i trzeźwe spojrzenie. Bo jest ryzyko, że gdy aktor za bardzo da się uwieść nastrojowi wiersza, nie będzie umiał go zaprezentować. Wpadnie w rozpoetyzowaną deklamację, a to brzmi po prostu strasznie!


Mądrość ludowa mówi nam, że "obyś cudze dzieci uczył" to jedno z gorszych przekleństw. Czy - pracując w szkole teatralnej - podziela Pan to zdanie?
Wręcz przeciwnie! Od bardzo dawna mam zacięcie pedagogiczne i myślę, że uczenie to coś wspaniałego i twórczego. Dla mnie praca ze studentami jest dużo fajniejszym sposobem spędzania czasu, niż siedzenie w knajpie, picie piwa, gadanie o niczym i słuchanie kiepskiej muzyki. Poza tym uczenie daje bardzo intensywny kontakt z ludźmi. Nie wyobrażam sobie np. pracy, w której musiałbym siedzieć w pokoju sam na sam z komputerem. Już w szkole muzycznej wolałem np. grę w zespole, a nie samotne ćwiczenia. To było bardzo fajne doświadczenie: spotykaliśmy się we trzech, dwóch klarnecistów oraz fagocista i porozumiewaliśmy się tylko za pomocą muzyki. Bo, w przeciwieństwie do aktorów, którzy w pracy muszą bardzo dużo ze sobą gadać, muzycy raczej nie mogą mówić przez ustniki instrumentów...


Serialowy Marek prowadzi ryzykowne życie, sięga nawet po narkotyki. Czy Pan też ma słabości, które mogłyby Pana zgubić?
Nie, nie lubię ryzyka, gier hazardowych, szybkich prędkości... Narkotyki w ogóle odpadają, alkohol - tylko w małych ilościach. Kilka razy w życiu zdarzyło mi się zapalić skręta i doszedłem do wniosku, że świat dużo bardziej podoba mi się bez zniekształcenia przez środki odurzające. Ale jedną z moich słabości jest palenie. Poza tym gubi mnie pośpiech, zwłaszcza w Warszawie, gdzie pędzę z pracy do pracy i jest duże tempo życia. Zapominam o tym, żeby mieć czas dla ciebie, zatrzymać się, odpocząć i zajrzeć w głąb siebie. To powoduje straszny stres: człowiek wpada w kołowrót, nagle staje się nerwowy i niesympatyczny dla wszystkich wokół. Ale mam na to sposób: staram się słuchać dużo muzyki, głównie tzw. poważnej. Ona choć na chwilę pozwala mi wejść w zupełnie inny, oderwany od rzeczywistości świat.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:25, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Ewa Kowalska - Wnętrza mówią o ludziach

EWA KOWALSKA na planie zdjęciowym bardzo często zamienia się w... kucharkę. Wszystko dlatego, że "M jak Miłość" to serial o rodzinie. A rodzina - wiadomo - z reguły spotyka się właśnie przy stole. W takich chwilach rekwizytami stają się sałatki, zapiekanki, pierwsze dania... A ich przygotowanie należy oczywiście do DEKORATORA WNĘTRZ.


Na czym polega Pani praca na planie?
Na zrobieniu dekoracji wnętrz, które projektuje scenograf. Zgodnie z jego intencjami muszę je wyposażyć tak, żeby wyglądały na zamieszkane. Bo wnętrza mówią o ludziach, którzy w nich żyją. Skąd pochodzą, jaki mają gust, czym się zajmują, czy mają dzieci, a jeżeli tak to w jakim wieku... Nie wiem, czy w serialu mi się to udało, ale w każdym razie serce w to włożyłam. Oczywiście bardzo ściśle współpracuję przy tym z rekwizytorami.



Które dekoracje z "M jak Miłość" sprawiły Pani największą trudność?
Właściwie każda decyzja, co się znajdzie na planie, jest trudna. Trochę kłopotliwy był np. dom Mostowiaków. To rodzina zasiedziała w tym miejscu, więc dekoracje musiały być nawarstwione. Tak, jakby gromadzono je przez lata. Ważne było też, aby nie zrobić z tego wnętrza "kurnej chaty", bo Mostowiakowie to przecież ludzie światli. Trzeba było wszystko po prostu w miarę sensownie i "ciepło" pomieszać.


Gdzie Pani wyszukuje potrzebne rekwizyty?
W wielu miejscach: czasami idę do zwykłego sklepu, czasami odwiedzam bazary, targi staroci... Na plan kupujemy to, czym na co dzień posługuje się przeciętna polska rodzina. Wybór jest duży - jedyny problem mogą stanowić pieniądze. Przed laty, w czasach gdy sklepowe półki świeciły pustkami, nie było to chyba łatwe? Rzeczywiście, dawniej bywało bardzo ciężko, ale też dłużej trwał okres przygotowawczy przed zdjęciami. Często korzystaliśmy np. z pomocy antykwariatów i prywatnych kolekcjonerów, którzy nam wypożyczali część zbiorów. Meble zamawialiśmy u producenta, bo na rynku były nie do kupienia. Tkaniny farbowaliśmy, bo nie można było dostać odpowiedniego koloru. Niektóre rekwizyty tworzyliśmy właściwie z niczego.


Na przykład?
Na przykład przy "Blaszanym bębenku" trafiłam na fatalny okres, gdy w sklepach nie było dosłownie nic. A scenograf wymyślił, że przy wejściu do domu publicznego będzie wisieć czerwona tkanina w czarne grochy. W Polsce tego okresu rzecz nieosiągalna. Nie było takiego materiału nawet w Łodzi, czyli w polskim "centrum" tekstylnym. Kupiłam więc nylon - sztandarową czerwień - i na to naklejałam kwadraty wycięte z czarnej izolacji. Taka była wtedy improwizacja! Do tego samego filmu malowaliśmy też zresztą żarówki, bo kolorowych oczywiście nie znaleźliśmy. Takich sytuacji było kiedyś dużo. Teraz nie ma z tymi czasami porównania.


Czy filmy współczesne i historyczne powstają tak samo?
Nie, przy filmie historycznym scenograf musi zrobić projekt znacznie bardziej szczegółowy, niż przy współczesnym. Ważne są wszystkie wymiary, przekroje, rzuty... Ja też mam wtedy własną dokumentację: dotyczącą mebli, tkanin i naczyń. Poza tym wykonawców dekoracji trzeba szukać czasami w całym kraju. W "Czarnych chmurach" szkła pochodziły np. z huty w Krakowie, meble ze stolarni w Łodzi, majoliki zrobili plastycy z Poznania... Łódzcy artyści wykonali też sztućce, a jeden z absolwentów szkoły plastycznej malował nam na jucie serialowe "arrasy". Z kolei "cynowe" naczynia odlano w modelarni z przygotowanych przez nas form - z plastiku. Od kolekcjonerów wypożyczyliśmy tylko parę rekwizytów na pierwszy plan.


Ostatnie pytanie: który z filmów wspomina Pani najmilej?
Bardzo lubię właśnie "Czarne chmury", poza tym "Rzekę kłamstwa", "Ekstradycję"... Ale tak właściwie najbardziej lubię zawsze ten film, który właśnie robię!



Smile))


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:26, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Barbara Horawianka - Aktorstwo - miłość bez wzajemności

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:26, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Maja Hirsch - Fuksówka jest super


Pytanie na rozgrzewkę: skąd tak nietypowe imię, Maja? Czy wiąże się to z jakąś rodzinną tradycją?
Nie, tak właściwie dostałam je przez starszego brata. Mama z Tatą troszeczkę się kłócili, jak mnie nazwać i w końcu dali mi imię "po kalendarzu". Mój brat Dymitr obchodzi imieniny 9 kwietnia. Rodzice sprawdzili, że tego samego dnia są też imieniny Mai i zdecydowali, że będzie w domu para: Dymitr i Maja.


W serialu gra Pani koleżankę Małgosi, Izę. Jak rodzi się ta przyjaźń?
Moim zdaniem Iza po prostu wyczuła pozytywne wibracje, taką dobrą energię od Małgosi. A zaprzyjaźniła się z nią, bo sama jest dość samotna i chyba wciąż szuka kogoś bliskiego.


Czy Pani bohaterka nie jest trochę zbuntowana?
Nie, Iza może wygląda na zbuntowaną, bo ma prawie łysą głowę, ale to tylko pozory. Jest po prostu zdecydowana. Wie czego chce.


A jaka jest Pani?
Zbuntowana! Nie, żartuję... Jestem po prostu normalną, 23-letnią dziewczyną, która powoli wkracza na drogę aktorstwa. Właściwie zawsze chciałam grać. Podobno jako dziecko, gdy tylko zaczęłam mówić, od razu powtarzałam zasłyszane gdzieś wierszyki. Po maturze przygotowałam się co prawda do egzaminów na germanistykę, ale tylko dlatego, że nie wiedziałam, czy dostanę się do szkoły aktorskiej. Czułam, że jeśli nie spróbuję zdać na uczelnię teatralną, to będę tego żałować przez całe życie.


I jak Pani wspomina początek studiów? Była może Pani uczelnianym "kotem"?
Oczywiście mieliśmy "fuksówkę"- przez półtora miesiąca - i świetnie się przy tym bawiliśmy! "Normalni" studenci szkolili nasz zerowy rok tak, żeby za bardzo nie przewróciło nam się w głowie. Musieliśmy mówić do nich per "pan" i "pani", wykonywać różne zadania... Było po prostu super! Dlatego uważam, że na uczelniach fuksówka jest bardzo potrzebna. Chociażby po to, by nowi studenci po zdaniu egzaminów zachowali troszeczkę pokory... Ale oczywiście wszystko musi się odbywać w granicach rozsądku. Z dużym poczuciem humoru i bez "kociarstwa" - nic, co mogłoby się kojarzyć z upadlaniem i upokarzaniem ludzi.


A jak dokładnie wyglądało to "szkolenie" Pani roku?
Byliśmy właściwie na rozkazy starszych kolegów. Oczywiście nie biegaliśmy dla nich do sklepu po wódkę, bo to przecież nie na tym polega, ale robiliśmy za to różne dziwne etiudy. Kiedyś np. cały rok musiał przygotować etiudę "Wiwat pierwszy maj" - i to jak najbardziej abstrakcyjnie. Fuksówka uczyła właśnie takiego, absurdalnego poczucia humoru - i to było super. Poza tym mieliśmy okazję, żeby się bliżej poznać z kolegami.


Skoro jesteśmy przy poczuciu humoru: co Panią ostatnio rozśmieszyło?
Hm... Właśnie coś mi się przypomniało, ale... Nie mogę powiedzieć co!


A co Panią zmartwiło?
To, że inni nie zawsze mogą się śmiać. Że mają problemy, które nie dają im spokoju: brak dachu nad głową, brak środków do życia. Ostatnia powódź. Tak naprawdę, to martwią mnie tylko rzeczy duże. Rozumiem, gdy ktoś tłumaczy, żebym nie przesadzała i nie martwiła się głupotami. Dlatego myślę, że warto się przejmować tylko naprawdę poważnymi sprawami.


Ostatnie pytanie: gdyby miała Pani swoją "wizytówkę" w Internecie, co chciałaby Pani w niej napisać?
Na przykład, że pracuję w Teatrze Dramatycznym w Warszawie i że wszystkich widzów zachęcam, by do niego przychodzili. To znaczy nie żeby przychodzili "na mnie", tylko dlatego, że tam się dzieją fajne rzeczy. Poza tym mam dużo energii, chcę pracować i czekam na propozycje! No i myślę, że nie jestem taka najgorsza...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:26, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Rafał Królikowski - Każdy jest inną konstelacją

Co myśli Pan o granej w "M. jak Miłość" postaci? Czy takiego faceta można w ogóle za coś lubić?
To się dopiero okaże! Nie wiem jeszcze, jak dalej potoczą się losy mojego bohatera. Ale jeśli tylko da mi taką możliwość scenariusz, na pewno będę starał się go bronić. Spróbuję jakoś go uczłowieczyć, wytłumaczyć z czego wynikają jego złe uczynki.


A jak by Pan zareagował, gdyby taki Badecki stanął na drodze bliskiej Panu kobiety, np. w przyszłości córki?
Pewnie bym mu "obił maskę"!


Pana brat również jest aktorem - czy to wpłynęło na Pański wybór zawodu?
Tak, on pierwszy skończył szkołę teatralną, pierwszy w ogóle zainteresował się sztuką, a ja poszedłem jego śladami. Moja fascynacja wzięła się z jego fascynacji. Z tym że brat rozszerzył potem "działalność" na reżyserię, a ja zostałem przy aktorstwie.


Czy brat - jako ten pierwszy - dawał Panu zawodowe rady? Czegoś Pana nauczył?
Z radami było raczej kiepsko... Gdy przez kilka lat, z marnym skutkiem, próbowałem dostać się do szkoły teatralnej, miałem nawet do brata żal. O to, że nie pomagał mi przygotować się do egzaminów. Ale po latach uświadomiłem sobie, że to wyszło mi na dobre. Bo jeśli miałem zdać, to powinienem to zrobić dzięki własnemu uporowi. Dzięki metodom, które sobie wypracowałem, a nie po kimś "zmałpowałem". Poza tym, dzięki bratu od początku rozumiałem, jak ciężki wybieram zawód. Że w aktorstwie bywa różnie - nie zawsze trafia się na okładki. Pamiętam, że na czwartym roku bardzo się tego bałem. Wiedziałem, lepiej niż pozostali koledzy, że koniec szkoły to skok na naprawdę głęboką wodę. W efekcie, gdy zaczęły się pierwsze próby dyplomu, byłem jedyną osobą, która nie umiała tekstu. Nie z lenistwa, tylko ze stresu. Przez całe wakacje byłem tak spięty, że nie mogłem się nauczyć roli.


Jak to się stało, że z nieudacznika, który oblewa egzaminy, w ciągu kilku lat stał się Pan laureatem prestiżowej nagrody im. Zbyszka Cybulskiego? Skąd ta przemiana?
Przede wszystkim, gdy zdawałem na uczelnię w Krakowie, w ogóle nie miałem ze sceną kontaktu. Szedłem śladami brata, ale tak naprawdę widziałem tylko, jak gdzieś w oddali porusza się po "obcych planetach". W mojej rodzinnej Zduńskiej Woli teatru zawodowego nie było, w liceum jeździliśmy tylko na spektakle muzyczne i w efekcie teatr dramatyczny po raz pierwszy odwiedziłem dopiero jako 19-latek. Na egzamin do Krakowa pojechałem więc całkowicie "zielony" - co oczywiście skończyło się klęską. A później przez kilka lat próbowałem na nowo i w końcu czegoś się nauczyłem. Nauka była co prawda bolesna, ale myślę, że dosyć skuteczna!


Jaką radę, po tak trudnych początkach, może Pan dać 17- czy 18-latkom, którzy dzisiaj stoją u progu dorosłości?
Trudno mi coś radzić, bo każdy jest przecież inną "konstelacją"... Ale na pewno warto być upartym. Dążyć do wybranego celu i wierzyć, że uda się go osiągnąć.


Pana ostatni film to "Wiedźmin". Czytał Pan książki z tego cyklu, dla niektórych wręcz kultowe?
Gram co prawda rolę króla Niedamira, która w książce nie jest dokładnie nakreślona - to właściwie postać trochę dekoracyjna... Ale gdy tylko dostałem tę propozycję przeczytałem jeden z tomów. Myślę, że to bardzo ciekawa literatura, choć nie jestem wielkim fanem gatunku.


A jak ocenia Pan, z perspektywy lat, swój pierwszy film: "Pierścionek z orłem w koronie"? Dlaczego, po dobrych krytykach, nie podbił jednak publiczności?
Nie wiem, naprawdę trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Może temat był dla widzów za mało aktualny? "Pierścionek..." porównywano do "Popiołu i diamentu", tyle że tamten film ukazał się w czasach, gdy temat II wojny światowej wciąż był bardzo żywy. Większość widzów miała związane z tym okresem wspomnienia - tragiczne i głęboko tkwiące. A w latach 90-tych wojna stała się już czymś odległym. Dla mnie udział w "Pierścionku...", spotkanie z samym Mistrzem Wajdą, były w każdym razie niesamowitym przeżyciem. No i szkołą zawodu.


Co się od tego czasu zmieniło?
Myślę, że teraz dostaję trochę inne propozycje, niż na początku pracy. Po "Pierścionku..." uznano mnie, jak to określił Andrzej Wajda, za "amanta o przedwojennej urodzie". I tylko takie proponowano role, co dla aktora wcale nie jest dobre. Bo człowiek młody, żeby się rozwijać, powinien "boksować" się z bardzo różnymi postaciami. Na szczęście, po okresie "amanckości", dostaję w końcu propozycje, które dają mi satysfakcję. Choć w dalszym ciągu nie wiem, jakie role tak właściwie chcę grać. Wciąż szukam swojego stylu - i to właśnie jest fajne.


Czy to znaczy, że w Pana karierze przeszkadzała uroda? Zwykle jest na odwrót!
A wie Pani, że miałem takie wrażenie! Nigdy nie czułem się amantem, nie umiałem korzystać z tego daru natury i, paradoksalnie, uroda gdzieś mi tam rzeczywiście przeszkadzała... Głównie przez fakt, że tak jednoznacznie mnie oceniano.


Po "Pierścionku..." pewnie zalała Pana fala korespondencji od wielbicielek...
Rzeczywiście, dostałem wtedy masę listów z całej Polski. Zazwyczaj były to prośby o zdjęcia i autografy. Nie na wszystkie udało mi się odpisać, ale na te ciekawsze czy bardziej ujmujące zawsze odpowiadałem.


Mam nadzieję, że na listy od fanów "M. jak Miłość" też Pan odpisze?
Jeżeli będą interesujące, to na pewno!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Hubert Zduniak - Jeśli kochać, to na całego

Pytany o swoje wady przyznaje, że jest śpiochem, leniem i za dużo je. Pytany o zalety stwierdza krótko: "Mam świetną dziewczynę". Zakochany w teatrze, pustynnych autostradach i uśmiechu pewnej blondynki - HUBERT ZDUNIAK.



Ostatnio spotkałam Pana na kweście dla powodzian w Łazienkach Królewskich. Mógłby Pan opowiedzieć swoje wrażenia z tej imprezy?
Było bardzo fajnie - i podobno zebraliśmy też dużo pieniędzy. Na kweście towarzyszyłem mojej dziewczynie, Dominice. Byłem "naganiaczem", który żartami przyciągał spacerowiczów, a Dominika dokładnie opowiadała im na jaki cel zbieramy. Oczywiście cel był szczytny, ale z ludźmi różnie to bywa... Niektórzy narzekali na Polskę i mówili, że to rząd powinien dawać pieniądze, ale były też osoby bardzo hojne. Ludzie, którzy wiedzieli, w jak trudnej sytuacji są powodzianie i chcieli im pomóc.


Niedawno skończył Pan szkołę teatralną i od razu trafił do dwóch popularnych seriali. Jak się to Panu udało?
Sam się dziwię, że dostałem te role! Po skończeniu szkoły wyjechałem na wakacje i gdy wróciłem od razu zadzwonił do mnie kierownik produkcji serialu "Czułość i kłamstwa". Wziął ode mnie zdjęcia - i jakoś to "poszło" dalej. Później na planie poznałem Natalię Koryncką oraz Maćka Dejczera i tak się złożyło, że razem zaczęliśmy też pracować w "M jak Miłość". Teraz bardzo cieszę się z roli Janka. To facet "blisko mnie": jak kocha, to na całego.


W serialu konieczna jest charakteryzacja. Kobiety są przyzwyczajone do godzinnego siedzenia przed lustrem, ale jak znosi to aktor-mężczyzna?
Dla mnie w makijażu najfajniejszy jest fakt, że mogę sobie pospać. Na zdjęcia z reguły przyjeżdżam bardzo wcześnie rano i w fotelu do charakteryzacji zawsze "dosypiam" kilka chwil.


Podobno świetnie gra Pan na gitarze, czy to prawda?
Nie gram za dobrze, ale znam podstawowe chwyty - CADG - a z nich składa się trzy czwarte polskich piosenek. Wszystko się zaczęło w dzieciństwie, od wyjazdu na kolonie. Tam zobaczyłem, że na gitarze gra kilku moich kumpli. To mi się spodobało i gdy wróciłem do Kalisza, gdzie mieszkałem, poprosiłem jednego, żeby mnie tego nauczył. A że miałem odłożone pieniądze (od dziadka na urodziny), od razu poszedłem do komisu i kupiłem sobie gitarę, która... nie stroiła. W domu Mama oczywiście mnie skrzyczała i kazała ją oddać. Ale później poszła ze mną do sklepu i już razem kupiliśmy nowy instrument.


Pojawił się już Pan z gitarą na ekranie?
Nie, jeszcze nie śpiewałem i nie grałem w żadnym filmie, ale bardzo chętnie wystąpiłbym np. w jakimś musicalu.


Większość mężczyzn - przynajmniej z punktu widzenia kobiet - ma "hopla" na punkcie samochodów. Czy Pan też cierpi na taką przypadłość i śni o jakimś aucie?
Tak, bardzo chciałbym mieć Forda Capri. To stary, piękny samochód z lat 70. i 80. Dlaczego właśnie ten model? Sam się zastanawiałem. Po prostu kiedyś spojrzałem na niego i wiedziałem, że to właśnie "ten". Ma w sobie prostotę, klasykę - a to w życiu lubię najbardziej. No i jest w miarę szybki. Oczywiście jest wiele innych, pięknych samochodów, które też chciałbym mieć, ale akurat ten jest w moim "zasięgu". I jak tylko zbiorę pieniądze mam zamiar go kupić.


A gdzie Pan nim pojedzie?
Marzy nam się z Dominiką podróż po USA. Chcielibyśmy odwiedzić wszystkie stany, zobaczyć Las Vegas i długie, niekończące się autostrady przez środek pustyni... Mam kumpla, który zwiedził Amerykę i mówi, że jadąc taką autostradą można oszaleć ze szczęścia. I na to właśnie liczę!


Ma Pan jakieś inne hobby, poza podróżami?
Tak, kiedyś byłem sportowcem i do dzisiaj bardzo sport lubię. Niedawno, podczas mistrzostw w Edmonton, spędzałem nawet całe noce przed telewizorem! Oglądam zawody, bo dzięki temu mogę "spotkać" na ekranie ludzi, z którymi kiedyś trenowałem. Sam występowałem w dziesięcioboju, co jeść dość trudne, bo obejmuje właściwie wszystkie pozostałe dyscypliny. Ćwiczyłem z najlepszą w kraju siedmioboistką Urszulą Włodarczyk i ze znakomitym trenerem Markiem Kubiszewskim. Podobno miałem nawet talent i mogłem zajść daleko, ale trochę za wcześnie zrezygnowałem.


Dlaczego?
Bo w drodze na kolejne zawody poznałem w pociągu dziewczynę, która zaprosiła mnie do Gdańska. Gdy do niej pojechałem, zaprowadziła mnie do teatru Wojciecha Misiury. A ja po prostu w nim zostałem - z dnia na dzień - i po roku zdałem do szkoły teatralnej. Tak skończyłem ze sportem wyczynowym, ale do dzisiaj lubię np. surfować.


Prywatnie jest Pan związany z Dominiką Ostałowską, która również występuje w "M. jak Miłość". Co Pana najbardziej w niej urzekło?
Usta, które nie wiadomo czy się śmieją czy płaczą.


Czy rola Janka to Pana pierwsza okazja do wspólnej pracy z Dominiką?
Nie, kiedyś spotkaliśmy się już przy "Dybuku" Agnieszki Holland. Było to o tyle śmieszne, że niedługo wcześniej zauważyłem Dominikę w teatrze, parę razy się umówiliśmy i od razu okazało się, że... mam grać jej narzeczonego. Teraz, w "M jak Miłość" występujemy co prawda w dwóch różnych wątkach, ale to i tak miłe. W przyszłości bardzo chciałbym np. zagrać z Dominiką w jakimś filmie drogi, jak "California". W Polsce może to być trudne, ale marzenia są marzeniami, więc może się spełnią...


Czy spełni się też niedługo marzenie o Państwa ślubie?
Nie powiem tak i nie powiem nie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Natalia Koryncka-Gruz - Zła nie można lekceważyć



Na planie "M jak Miłość" wygląda Pani zwykle tak pogodnie, że to automatycznie poprawia nastrój całej ekipie. Jak Pani to robi, że nigdy nie okazuje zdenerwowania, czy irytacji?
Myślę, że wszystko polega na tym, żeby się porozumiewać, a nie krzyczeć i siłowo przekonywać o swoich racjach. Ja w ogóle uważam, że krzyk jest wyrazem bezradności - takie mam doświadczenia, związane np. z wychowaniem dziecka. Zresztą dla mnie urok pracy polega na zespołowości. A energia, jaką udaje się nam wymieniać w trakcie zdjęć, jest tego najwspanialszą częścią. Ta energia płynie właśnie od ludzi - dlatego ze wszystkich etapów robienia filmu najbardziej lubię spotkania na planie.


Jak wyglądała Pani droga do kina?
Po prostu poszłam za głosem marzenia z dzieciństwa. Bardzo wcześnie, bo w wieku kilku lat, obejrzałam filmy Polańskiego (min.: "Nóż w wodzie") i wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Polański stał się moim idolem! Zawsze myślałam, że to musi być wspaniałe: wymyślać różne rzeczy, zamieniać marzenia w rzeczywistość... A później okazało się, że to jednocześnie bardzo ciężka praca i nie zawsze wszystko się w niej udaje...


Jest Pani autorką wielu filmów dokumentalnych. Czy łatwo jest, stojąc za kamerą, obserwować czyjeś życie i zachować do niego dystans?
Właśnie mam z tym problem i to dlatego na pewien czas przestałam robić filmy dokumentalne. Zdarzają się dramatyczne sytuacje, gdy człowiek zdaje sobie sprawę, że za pomocą kamery jednak nie da się naprawić świata. Można jedynie towarzyszyć cierpiącym ludziom - a ja mam uczucie, że to za mało. Zawsze bardzo mocno przeżywam kontakt z bohaterem i potem psychicznie za to płacę. Najbardziej traumatyczny był dla mnie film o bezdomnych dzieciach w Petersburgu. Po nim zrozumiałam, że istnieje granica, poza którą nie chcę przechodzić i za którą nie widzę już siebie w roli filmowca z kamerą.


Praca z aktorami jest dla Pani "bezpieczniejsza" psychicznie?
To pewna umowa i wszyscy o tym wiemy. Dlatego sytuacja bycia na planie z aktorami jest znacznie "czystsza", od robienia dokumentu. To coś zupełnie innego, niż wchodzić w czyjeś życie i do tego zmieniać je, przez samą obecność kamery. Myślę, że kręcenie filmów dokumentalnych wymaga specyficznej konstrukcji psychicznej.


Skoro już mowa o dokumentach, ogląda Pani może "Big Brother"?
Zobaczyłam może 10 min tego programu i uważam, że jest po pierwsze nudny, po drugie niesmaczny, a po trzecie obraża moją godność i inteligencję. To żałosne, że w tak prymitywny sposób, manipulując instynktami ludzi, zdobywa się pieniądze i oglądalność.


Autorzy "Big Brother" twierdzą, że pokazują prawdziwe życie - jak w dokumencie...
Ależ skądże! To zupełnie sztuczna sytuacja, a nie żaden dokument, czy prawda o ludzkim życiu! Jestem absolutnie przeciwna takiemu pokazywaniu upodlenia człowieka. To niczemu nie służy. I dlatego dziwi mnie, że w "Big Brother" pojawili się znani dziennikarze. Zawsze uważałam, że jeśli tworzy się dokumenty, to powinno się to robić z jakąś myślą: bronić ludzkiej godności. Oczywiście, że istnieje ciemna strona naszej natury, która uzewnętrznia się w postaci agresji, zła...Czasem jest to "tylko" potrzeba igrzysk. Ale skoro już tworzymy jakąś kulturę i próbujemy się cywilizacyjnie czołgać do przodu, to powinniśmy dążyć "do góry". A mam wrażenie, że w tej chwili cały świat mediów ciągnie nas mocno w dół.... Trzeba się temu opierać.


Czy wokół nas rzeczywiście jest tyle zła? A jeśli tak, to co można na to poradzić?
Przede wszystkim zdawać sobie sprawę, że zło jest obecne i go nie lekceważyć. Gdy próbujemy udawać, że go nie ma, zło zwycięża. W dzisiejszym świecie granica, za którą kończy się dobro, jest czasami bardzo płynna, coraz bardziej się zaciera. Teraz niebezpieczeństwo czai się gdzie indziej: to nie jest już zło, które wychodzi z lasu z siekierą, czy mierzy do nas z karabinu maszynowego. To zło ukryte w niewinnych formach, w próbach uzależnienia nas, odebrania nam godności. Kiedyś to człowiek był zabijany, a teraz ginie jego psychika. Właśnie taki jest program "Big Brother": on poniża człowieka. Zresztą agresywna reklama też wpędza ludzi na ścieżkę, na której liczy się tylko rzecz, a nie druga osoba. Tak można zamienić człowieka w manekin bez duszy. To wszystko jest szalenie niebezpieczne.


Skoro kino może wpływać na ludzi i zmieniać świat, to w jaki sposób powinno to robić?
Powinno stawiać pytania. Najważniejsze, to dotrzeć do widza i spowodować, że zacznie myśleć samodzielnie. Moim zdaniem Starożytni mieli rację mówiąc, że sztuka służy oczyszczeniu - to prawda. Artysta jest po to, żeby pomagać człowiekowi być lepszym.


Czy w takim razie - skoro zdarzają się filmy i piosenki, po których młodzież robi się agresywna, lub wręcz zabija - nie przydałby się jakiś rodzaj cenzury?
A kto miałby cenzurować? I według jakich kryteriów? Nie, to zbyt niebezpieczne. Cenzura jest niestety czymś, co przerobiliśmy w bardzo negatywny sposób i myślę, że dzisiaj nikt już opowie się po jej stronie. Ja po prostu wierzę w "cenzurę", która tkwi w każdym człowieku. Obojętnie, jak ją nazwać: sumieniem, czy może naszym "twardym jądrem". W każdym normalnym człowieku, a nie jakimś psychopacie, jest coś takiego, co we właściwym momencie mówi mu: "Dość!". I do tego trzeba się odwoływać.


Czy, Pani zdaniem, istnieje coś takiego jak kino "kobiece" i "męskie"?
Nie! Jest przecież bardzo dużo filmów robionych przez kobiety, które są zdecydowanie "męskie"- i na odwrót! Zresztą moje filmy nigdy nie były w ten sposób postrzegane. Natomiast zgodzę się, że jest coś takiego jak kobiecy i męski pierwiastek w świecie. Na pewno w prywatnym życiu wykonuję role kobiece, ale to, co się pojawia na ekranie, nie ma z tym nic wspólnego.


Jest Pani zwolenniczką klasycznego podziału ról w domu? Nawet, jako kobieta sukcesu?
Prywatnie zamieniam się w Matkę Polkę i mam przez to dodatkowy, domowy etat - żadnych ulg!


Czyli film nie zawojował Pani domu? Nie próbowała Pani np. wprowadzić do świata kina swojego syna?
Starałam się tego nie robić, bo uważam, że każdy musi odkryć własną pasję. I mam nadzieję, że mój synek jest na tyle silną osobowością, że samodzielnie wybierze drogę w życiu. Dlatego absolutnie odmawiałam np. jego udziału w castingach.


Więc filmowy plan nie jest dla dziecka dobrym miejscem?
Kino to pomieszanie fikcji z rzeczywistością. A dziecko szczególnie łatwo zapomina o granicy między prawdą i zmyśleniem. W dzisiejszym świecie, gdy w ogóle wszystko jest trochę wirtualne, trzeba na to uważać.


Czy doświadczenie związane z wychowaniem dziecka w jakiś sposób przydaje się Pani przy pracy w "M jak Miłość"?
Myślę, że tak, bo mały Franek Przybylski jest w podobnym wieku, co mój synek. Dlatego dokładnie rozumiem jego reakcje, np: pewnego rodzaju "nadpobudliwość" kilkulatka. Poza tym ja po prostu bardzo lubię dzieci: nie drażni mnie, gdy biegają wkoło z krzykiem, więc pewnie łatwiej jest mi przez to je akceptować.


Na planie rządzi Pani cała ekipą. Czy prywatnie też ma Pani świadomość, że od początku do końca kieruje swoim życiem? A może wierzy Pani w siłę przeznaczenia?
Na pewno wierzę, że człowiek jest w stanie kontrolować swoje życie, ale tylko do pewnego stopnia. Nigdy do końca. Sama doświadczam wielu stanów emocjonalnych, nad którymi trudno jest mi zapanować. Myślę, że pytanie o przeznaczenie, to pewna tajemnica, którą każdy z nas w sobie nosi. I właściwie nigdy nie dostajemy na nie odpowiedzi...


W jednym z wcześniejszych wywiadów zapowiadała Pani, że zrobi film o źle, a w drugim, że o miłości - czy chciała Pani te tematy połączyć?
Tak, wtedy chodziło o scenariusz na podstawie opowiadania Herlinga-Grudzińskiego. Myślę zresztą, że we mnie stale walczą dwie skłonności przy poszukiwaniu tematów. Z jednej strony zrozumienie dla ludzi, którzy cierpią np. z powodu uzależnień, czy depresji. A z drugiej potrzeba zrobienia czegoś jasnego, pogodnego... Kina, które by służyło jakiemuś pokrzepieniu, pokazywało nadzieję. To dlatego moje filmy są naprzemian pełne "światła" i "cienia".


Ostatnie pytanie: czy ma Pani jakieś życiowe motto? Jakąś prawdę, czy radę, którą chciałaby przekazać innym?
Nie dać się zniewolić: za wszelką cenę. To chyba główna idea, jaką w sobie niosę - najważniejsze, to czerpać radość z bycia wolnym...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:27, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Maciej Dejczer - Lubię patrzeć na samoloty


Jakim jest Pan reżyserem na planie "M jak Miłość": ma Pan wizję, którą narzuca aktorom, czy też pozwala im decydować o sposobie gry?
Chodzi o to, żeby wciągnąć widza w grę, żeby scena była jak najlepsza z punktu widzenia siedzącego przed telewizorem widza. Patrzę, jak jest napisana scena, jak reagują aktorzy i namawiam ich na wspólną wizję, słuchając ich uwag.


Czy zawodu reżysera można się nauczyć, czy trzeba mieć go w genach?
Trzeba mieć intuicję, ale też nauczyć się zawodu w praktyce. Na początku mieć w sobie to "coś", a później to pielęgnować i dalej odkrywać. Ale przede wszystkim trzeba robić wszystko sercem - inaczej człowiek niczego się nie nauczy.


"Robić sercem" - to znaczy, że reżyser powinien być wrażliwy, a nie obiektywny i z dystansem?
I jedno i drugie. Musi być pewien balans: raz trzeba być wrażliwym intuicjonistą, a drugi raz "sierżantem" i egzekwować pewne rzeczy od aktorów, czy ekipy. Nie mam na to żadnej recepty. Wiem natomiast na pewno, że nie można zgubić wrażliwości, bo wtedy coś ucieka. Gdy widzę np., że aktorka dobrze zagrała, ale czegoś jeszcze w tym brakuje, to proszę ekipę o absolutną ciszę, żeby się mogła skoncentrować i w następnym dublu zagrała lepiej. Gdy się wyczuje taki moment i potrzebę skupienia u aktora, efekty są natychmiastowe.


Oprócz kręcenia filmów, zajmuje się Pan też robieniem teledysków i reklam. To konieczność finansowa, czy może poszukiwanie nowych, reżyserskich wrażeń?
To po prostu mój zawód. Gdyby mnie ktoś skazał tylko i wyłącznie na robienie seriali, to po trzech latach chyba zawieźliby mnie do jakiegoś miejsca odosobnienia! Robię różne formy, w tym reklamy, bo do każdej z nich trzeba inaczej podejść. Zajmuję się tym, bo po prostu to lubię.


A czy jest jakiś zespół, czy może rodzaj muzyki, z którym nie chciałby Pan - za żadne pieniądze - mieć nic wspólnego?
Nie spotkałem takiego zespołu. Muzycy, to w ogóle fantastyczna grupa ludzi - bardzo lubię z nimi pracować, bo mają w sobie to "coś". Dużo zależy oczywiście od rodzaj muzyki. Jest taka, przy której się świetnie myśli i taka, którą trudno zilustrować.


Czy, z pańskiego doświadczenia, zdobywane nagrody mogą na dłuższą metę reżyserowi pomóc, czy zaszkodzić, powodując np. większy stres przed kolejnym filmem?
Kiedyś ktoś mi powiedział: "Słuchaj, ani sukcesu ani porażki nie traktuj tak strasznie serio" - i coś w tym jest. Jeśli właściciel nagród się nimi za bardzo przejmie, może mieć problemy z uchwyceniem tego, co jest ważne. Dlatego myślę, że nagrody mogą jednak przeszkadzać.


Czy przed zdobyciem kolejnych nagród, np. za "300 mil do nieba" i "Bandytę" miał Pan świadomość, że zrobił najlepsze filmy?
Nie, nagrodami raczej zawsze byłem mile zaskoczony. Najbardziej pięcioma nominacjami do "Felixa" za "300 mil do nieba". Nigdy nie myślę, że to mój film jest najlepszy i powinien wygrać.


W Pana filmach często występują dzieci...
Tak, lubię pracować z dziećmi, bo mają w sobie coś niesamowitego. Jeśli potrafią grać prawdziwie, to jest to zwykle bardzo ciekawe. Zawsze robią coś nieoczekiwanego, czego nie da się nawet opisać.


A czy w Panu tkwi jeszcze coś z dziecka?
To może wyświechtane, ale w każdym artyście tkwi trochę z dziecka. Bez tego nie zrobi się dobrego filmu. Mam odczucie, że film to rodzaj zabawy i myślę, że to mi pomaga. Dlatego na pewno jest we mnie coś z dziecka - ale też i z sierżanta...


Co Pana na co dzień najbardziej bulwersuje i czy chciałby Pan nakręcić o tym film?
Głupota i niesprawiedliwość. Poza tym bulwersuje mnie też nietolerancja ludzi wobec siebie i to o niej chciałbym zrobić kiedyś film.


Czy kino rzeczywiście ma moc wpływania na świat i zachowania ludzi, a jeśli tak, to w jaki sposób powinno to robić?
Nie mam na to recepty. Na pewno kino może inspirować i dobrze i źle: tego nie da się oddzielić. Ale w sztuce nie można przecież niczego zakazywać, czy cenzurować. Kino wpływa na ludzi, chociażby przez to, że widzowie często kreują swój wygląd tak, by upodobnić się do aktorów. Moda, niektóre powiedzenia, sposób noszenia okularów - z tym wszystkim ludzie się utożsamiają, to przenika z kina do prawdziwego życia. Przede wszystkim filmy wpływają na podświadomość. Sądzę, że sceny okrutne mogą wywoływać u widza różne stany agresji, ale to wcale nie znaczy, że w filmie nie powinno ich być.


Czy chciałby Pan zmienić coś w "M jak Miłość", a jeśl i tak, to co?
Chciałbym, żeby w serialu więcej się działo. To cykl, który pojawia się na ekranach raz w tygodniu, dlatego w każdym odcinku widzowi trzeba odpowiednio dużo opowiedzieć. Przyznaję, że w ostatnich odcinkach działo się dużo więcej, więc chyba wchodzimy na dobrą drogę.


Ludzie sztuki, artyści bywają przesądni - przynajmniej, jeśli wierzyć plotkom. Czy Pan również?
No pewnie! Np.: gdy wracam się po coś do domu, to zawsze siadam. Czarnych kotów się nie boję, ale za to kiedy przejeżdżam obok cmentarza, albo widzę karawan, to od razu lepiej się czuję. Karawan oczywiście oznacza czyjeś nieszczęście, ale uświadamia mi jednocześnie, że jeszcze jestem po "tej" stronie.


A ma Pan może jakiś amulet, albo symbol, który na co dzień poprawia Panu humor?
Amuletów nie mam, ale piekielnie lubię oglądać samoloty! Mają w sobie coś z wolności i są takie nierealistyczne... Nigdy nie mogę zrozumieć, jak tyle ton może się unosić w powietrzu i dolecieć na miejsce!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:28, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Robert Gonera - Teatr - wieczna podróż

Tylko przypadek sprawił, że zamiast uczyć oporne małolaty, sam "wkuwa" na pamięć dialogi scenariusza. W życiu chce osiągnąć głównie harmonię i równowagę - ale rozmową z Einsteinem też by nie wzgardził. Przystojny wodnik spod Wrocławia czyli ROBERT GONERA





Jak pracuje się panu na planie "M jak Miłość"?
Ekipa sprawdza się doskonale, zresztą część osób znałem już wcześniej. Bardzo dobrze gra mi się z Dominiką Ostałowską. Świetny jest też mały Franek Przybylski...


No właśnie - Franek. Czy gra z dzieckiem jest trudna?
Franek jest genialnym dzieciakiem. Mamy świetny kontakt i chyba się zakolegowaliśmy. Zresztą sam mam 10-letnią córkę, więc porozumienie z dziećmi jest dla mnie naturalne. W przeciwieństwie do dorosłych, dziecko traktuje grę jako zabawę i szybko się nudzi. Dlatego trzeba spowodować, żeby stale miało z tego satysfakcję.


Chciałby pan zagrać coś dla dzieci - a jeśli tak, to jaką rolę?
Koziołka Matołka! - Nie, żartuję... Ja już grałem dla dzieci. Przez długi czas występowałem w teatrze we Wrocławiu w "Tomku Sawyerze" w reż. Jana Szurmieja. To olbrzymia frajda grać dla dzieci. Ich reakcje są spontaniczne, nie wykalkulowane...


A w czym mogą zobaczyć pana dorośli widzowie?
W "Przedwiośniu", gdzie gram komisarza rewolucyjnego - do obejrzenia od marca - i w filmie "Strefa ciszy", który wejdzie na ekrany w maju.


Serial "M jak Miłość" powstaje w pięknym otoczeniu: wokół las, pola... Aż ma się ochotę wybiec z hali zdjęciowej. Gdyby pan mógł, gdzie by pan uciekł? Gdzie się panu najlepiej odpoczywa?
Dla mnie podstawa to okolice Wrocławia. Urodziłem się w miejscowości Twardogóra, która też jest malowniczo położona wśród lasów i właśnie tam lubię uciekać. Wciąż mieszka tam jeden z moich braci, którego odwiedzam. Lubię też spędzać wolny czas w Kotlinie Kłodzkiej w Górach Stołowych, gdzie mam przyjaciół. A poza tym wyjeżdżam "klasycznie": zimą na narty, w lecie nad morze... Najchętniej gdzieś w Polskę.


A gdy nie można tak daleko uciec, co pana odpręża przed występem?
Kilka ćwiczeń oddechowych. A po pracy na planie lubię pójść na spacer z psem, albo poleżeć i się odprężyć.


Czy zawsze chciał pan być aktorem?
Nie, w dzieciństwie miałem tysiąc różnych pomysłów na życie! Później, gdy się trochę "skoncentrowały", została mi rozpiętość między medycyną, polonistyką i aktorstwem. A potem zdecydował przypadek. Miałem złożone papiery na polonistykę, ale ponieważ egzaminy do szkoły teatralnej były wcześniej zdałem je i "odpuściłem" sobie inne kierunki. No i tak już zostało.


Co pana najbardziej fascynuje w tym zawodzie?
Pociąga mnie rodzaj, bardzo szeroko pojętej, podróży. Podróży zewnętrznej - w przestrzeni, bo kręci się ciągle w różnych miejscach - ale również podróży wewnętrznej, czyli docierania do samego siebie. To daje szansę na rozwój - to istota aktorstwa. Poza tym ważny jest też proces przekazywania widzowi emocji, zawartego w roli przesłania, pozytywnych wartości...


Zgodnie ze scenariuszem "M jak Miłość" ideałem kobiety jest dla pana Marta Mostowiak. A jaka kobieta mogłaby zauroczyć pana prywatnie?
Na pewno ideał kobiecości, to jakiś rodzaj połączenia inteligencji, ciepła, urody... Ale trudno to uogólniać. Najważniejsze, to nie myśleć o ideale, bo wtedy bardzo trudno żyć i być szczęśliwym!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:28, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Joanna Koroniewska - W biegu

Masz rodzinę w Toruniu, studiujesz w Łodzi, pracujesz w Warszawie - jak Ci się udaje to wszystko łączyć? Chyba cały czas jesteś w drodze?
Rzeczywiście, podróżuję bardzo dużo! Np. dzisiaj rano przyjechałam z Torunia do Warszawy na zdjęcia, wieczorem jadę do Łodzi, bo jutro gram tam dwa spektakle, po czym znowu wracam do stolicy. W takim tempie dom udaje mi się odwiedzić raz na trzy tygodnie. Ale teraz w serialu czekają nas trzy miesiące przerwy, więc będę miała trochę czasu dla siebie. Choć, tak szczerze mówiąc, wolę go nie mieć...


Żartujesz? Nie masz ochoty na odpoczynek?
Ależ ja odpoczywam właśnie przy pracy! Męczę się za to, gdy siedzę w domu i szukam jakiegoś zajęcia. Chociaż, paradoksalnie, nigdy się nie nudzę. Mam na to zbyt duży temperament. A czy w tym ciągłym ruchu dostrzegłaś już miejsce, gdzie chciałabyś osiąść na stałe? Najchętniej mieszkałabym wszędzie po trochu... Nie wiem też, czy chcę zostać w Polsce do końca życia. Jeśli tak będzie, to pewnie dlatego, że raczej nie "wyplenię" swojego akcentu, więc poza krajem mogłabym grać tylko agentki KGB... A nie chciałabym zmieniać zawodu.


Dlaczego wybrałaś studia akurat w Łodzi?
W Łodzie zaintrygowało mnie, że to uczelnia jednocześnie teatralna, filmowa i telewizyjna. Już od pierwszego roku mieliśmy warsztaty filmowe, a poza tym studiują tam reżyserzy i operatorzy, więc wzajemnie uczymy się na swoich błędach. Ale na początku, tak na wszelki wypadek, chciałam zdawać też na PWST w Warszawie. Tam byłam na tzw. "otwartych drzwiach", ale nie wypadłam najlepiej, bo nie nauczyłam się żadnego tekstu. Znałam tylko scenę balkonową z "Romea i Julii". Akurat uczyłam się do matury, więc nawet nie miałam czasu, żeby przygotować coś bardziej oryginalnego. Potem przyjechałam jeszcze do Warszawy na konsultacje (i recytowałam "Będę Julią" Poświatowskiej...), ale w końcu zdecydowałam się na Łódź - i miałam to szczęście, że zdałam za pierwszym razem.


Na egzaminie znowu byłaś dziewczęciem z Werony?
Nie, tym razem przygotowałam jedenaście innych tekstów!


Podobno dla relaksu malujesz?
Od kilku miesięcy przestałam, bo nie mam czasu, ale na pewno znowu zacznę. Wcześniej interesowały mnie kolaże. Jako mała dziewczynka, jeszcze w szkole podstawowej malowałam np. wielkie lalki i przyklejałam im suknie z banknotów, albo robiłam rakiety z pokrywek i łusek zbroi. Teraz maluję reprodukcje, głównie impresjonistów. Trafiają do rodziny, przyjaciół i na ściany mojego mieszkania.


Nie pociągały Cię studia na ASP?
Nie, jestem na to za energiczna! Stateczna praca strasznie mnie wyczerpuje. Malowanie uspokaja, ale gdybym musiała spędzać w szkole długie godziny przy sztalugach... Kiedyś przeżyłam już coś podobnego. Przez trzy lata chodziłam do szkoły muzycznej (klasa fortepianu), ale ćwiczyłam tylko przez rok - na więcej nie straszyło mi już wytrwałości. To był dla mnie koszmar: wieczne próby, ślęczenie nad instrumentem... Może kiedyś się zmienię i zacznę spędzać więcej czasu w fotelu z książką w ręku, ale na razie lubię "bieganie", ten ciągły ruch - dlatego podoba mi się mój zawód.


Co czułaś pierwszego dnia na planie "M jak Miłość"?
Bałam się. Nie tylko spotkania z gwiazdami, ale w ogóle tego, jak wypadnie serial. Pamiętam też, jak dwa dni przed początkiem zdjęć "sfuksowała" mnie p. Teresa Lipowska. Nagle zaczęła do mnie mówić serialowym tekstem - a ja pamiętałam zaledwie kilka zdań. No i wtedy usłyszałam: "Mam nadzieję, że nauczysz się tekstu, bo ja pracuję tylko z takimi, którzy się roli uczą!". Strasznie się przestraszyłam! Tym bardziej, że wcześniej widziałam ją w "Tacie", gdzie grała negatywną postać... Ale potem okazało się, że to cudowna, ciepła kobieta. Matkuje mi i pomaga od pierwszego dnia na planie. Zresztą z p. Pyrkoszem też dobrze się rozumiemy. To niesamowity człowiek. Dowcipny, energiczny, prawdziwy wodzirej - z nim nie można się nudzić!


W serialu Małgosia dosłownie wpadła na swojego "księcia z bajki" i już po chwili była zakochana. Ty też dajesz się tak szybko porwać uczuciom?
I tak, i nie. Z wiekiem jestem chyba rozsądniejsza, więc trwa to teoretycznie dłużej. Gdybym była na miejscu Małgosi, na pewno nie zakochałabym się tak szybko w kimś, kto o mały włos mnie nie przejechał! Tym bardziej, że Małgosia wsiadła wtedy do samochodu zupełnie obcego człowieka - ja bym się na coś takiego nie zdobyła!


Nigdy nie jechałaś "stopem"?
Tylko raz mi się to zdarzyło, gdy razem z moim ówczesnym chłopakiem jechaliśmy na wakacje. To była zwariowana podróż: chcieliśmy trafić do Paryża, ale zatrzymaliśmy tira, który jechał do Holandii, więc zmieniliśmy plany. Wsiedliśmy pod Koszalinem, a wysiedliśmy dopiero 30 km od Amsterdamu. To była naprawdę fantastyczna przygoda, ale myślę, że drugi raz bym tego nie zrobiła!


Boisz się, że spotka Cię w podróży jakaś niemiła niespodzianka?
Właściwie, to one zdarzają mi się prawie zawsze - ja wręcz "przyciągam" różne podejrzane osoby! Dlatego zawsze wożę ze sobą coś do obrony, np. lakier do włosów, którym można komuś prysnąć w twarz. Oczywiście zwykle jest schowany w plecaku, ale wyciągam go, gdy robi się niebezpiecznie.


A czułaś się kiedyś naprawdę zagrożona?
Niestety tak! Kiedyś np. do mojego przedziału weszło trzech mężczyzn, którzy zażądali pieniędzy od siedzących obok mnie chłopaków. Przy pierwszej okazji uciekłam dwa wagony dalej, ale później przez całą drogę widziałam, że jestem "na muszce". Czułam, że ci mężczyźni mnie obserwują... Innym razem, gdy szłam podziemiami w Łodzi, 20 drabów w kominiarkach i z pałami zaatakowało grupę chłopaków za mną. To była straszna sytuacja: widziałam, jak za mną maltretują człowieka! To koszmar: pierwszy odruch, to chęć pomocy, ale przecież nie można nic zrobić! Można tylko uciekać. Nawet telefon na policję nic nie daje. Wiem, bo kiedyś chciałam skontaktować się z policją - zrezygnowałam, gdy przez pół godziny nie udało mi się dodzwonić.


Ty naprawdę masz niesamowitego pecha! Może to zły urok?
Nie, nie mogę powiedzieć, że mam pecha, bo odpukać nic mi się do tej pory nie stało. Chyba jednak ktoś nade mną czuwa... Zresztą takie przygody w pewien sposób mogą mi później pomóc. Interesuje mnie także pisanie scenariuszy, a najlepsze są przecież historie z życia wzięte. Więc kto wie, może teraz zbieram doświadczenia, które później wykorzystam w pracy?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:29, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Małgorzata Kożuchowska - 200% kobiecości

Podobno klasyczny zodiakalny byk. Na pewno "rogata dusza" - inna by zresztą w świecie filmu nie przetrwała. A co do szczegółów - przekonajcie się sami. Zapraszamy na rozmowę z MAŁGORZATĄ KOŻUCHOWSKĄ.





Ma pani jakieś "bycze" wady?
Despotyzm. Władczość. Upór. Lubię też wydawać pieniądze. Jeśli w sklepie są cztery podobne talerze, ja zawsze wybiorę ten najładniejszy... i najdroższy. Ale nigdy nie kupuje rzeczy niepotrzebnych!


A zalety?
Duży zmysł estetyczny. Konsekwencja w działaniu. Siła wewnętrzna. Poza tym byki są znakiem bardzo rodzinnym, uczuciowym... Potrafią zbudować silne więzi z bliskimi.


Czy ten zmysł estetyczny ma praktyczne zastosowanie?
Kiedyś dużo rysowałam i malowałam. Umiałam też ładnie haftować. Teraz kompletnie nie mam na to czasu. Jedynie czasami coś szyję: wymyślam sobie ubrania lub tylko dodaję jakiś detal. Drobiazg, który wszystko zmienia i tworzy fajną całość.


Mogłaby pani dokończyć zaczęte zdania? Najważniejsze miejsce w moim domu to...
W moim rodzinnym domu w Toruniu najważniejsze jest moje łóżko. To miejsce gdzie najlepiej się czyta i super śpi. Ważny jest też stół, przy którym rodzinnie siadamy, godzinami rozmawiamy, no i jemy. Gdy - niestety rzadko - wpadam do domu, tam właśnie spędzam najwięcej czasu. A w Warszawie nie mam własnego domu, więc trudno mi mówić o jakimś ulubionym miejscu. Wynajęte mieszkania po prostu "oswajam" zgodnie ze swoim gustem. Ale wciąż marzę, żeby mieć jakieś własne miejsce, prawdziwy dom...


No właśnie: marzę o...
O rodzinie. Nie wiem - może dlatego, że się starzeję? Marzę o własnym miejscu, rodzinie, poczuciu bezpieczeństwa... Ile dzieci? Zawsze myślałam o dwójce: chłopiec i dziewczynka, ale nie bliźniaki! Chciałabym tak to rozłożyć w czasie, żeby jedno dziecko było starsze i mogło pomóc mi przy młodszym. Pierwszy mógłby być chłopak. Zawsze chciałam mieć starszego brata, a mam tylko dwie młodsze siostry...


Denerwuję się gdy...
Denerwuję się gdy mam mało czasu. Gdy widzę chamstwo i głupotę - wtedy czuję kompletną bezsilność. Gdy ludzie się nawzajem nie szanują: lekceważą czyjąś pracę, czas...


Na co dzień cieszy mnie...
Obecność ukochanej osoby. Ładna pogoda i słońce. No i praca: cieszę się, gdy czuję się potrzebna. Gdy wiem, że mam po co wstać.


Zawsze chciała pani być aktorką? Czy to powołanie "od kołyski"?
W dzieciństwie co chwila zmieniałam zdanie. Chciałam być ekspedientką, weterynarzem, dziennikarką... A potem w klasie wyznaczono mnie do czytania na głos, zaczęły się konkursy recytatorskie... Pomyślałam: "Jest fajnie! To jedyna praca, która daje możliwość wykonywania innych zawodów. Jako aktorka mogę grać weterynarza, dziennikarkę..." I nawet mi się to parokrotnie zdarzało!


Przed chwilą, gdy rozmawiała pani przez telefon podsłuchałam coś na temat wyjazdu do Dublina. Czy to w związku z kolejną rolą?
Tak, wyjeżdżam 16 października, a wracam do Polski dopiero 27 listopada. Będę grała w przedstawieniu "Come up sun", przygotowywanym na międzynarodowy festiwal teatralny w Dublinie. To współczesna sztuka, rozpisana na trzy osoby: dwóch Irlandczyków i dziewczynę z Europy Wschodniej - do tej roli zostałam zaproszona do współpracy. Oczywiście to dla mnie duże wyzwanie. Jadę do obcego kraju, gdzie nikt mnie nie zna. Z jednej strony to fascynujące: mam "carte blanche", nie ciągną się za mną żadne "szuflady" czy "etykietki". Ale muszę też od nowa udowodnić, że coś potrafię.


Gra pani w języku angielskim?
Tak i wszystkie próby też odbywają się po angielsku. Wymaga to ode mnie ogromnej koncentracji. Od rana do wieczora muszę być skupiona na każdym słowie. Nawet w czasie wolnym, gdy włączam radio lub telewizor znowu słyszę angielski. Ale to oczywiście świetna szkoła języka.


A jacy są Irlandczycy?
To przemili ludzie! Podobni do Polaków: gościnni, otwarci, serdeczni... Strasznie się mną przejmują. Parę razy na dzień pytają, czy mi się podoba hotel, czy nie czuję się samotna, gdzie bym chciała wyjść, co bym chciała zobaczyć... Są naprawdę wspaniali.


Gra w Teatrze Dramatycznym, wyjazd do Dublina, serial... Jak można to wszystko, pogodzić? Jak wygląda pani dzień pracy?
Wygląda strasznie! Proszę tylko spojrzeć na mój kalendarz. Np. rano 9-tego października wracam z Torunia, o 15.00 sesja nagraniowa w radiu, 19.00 spotkanie w związku z reklamą przedstawienia "Blue room", 20.30 wywiad. A następnego dnia od nowa...


Czy w tym natłoku zajęć uchowała się jeszcze jakaś rola, której pani nie dostała, a o której pani marzy?
Bardzo chciałabym zagrać Gruszę w "Braciach Karamazow". Dlaczego? Bo ta postać ma 200 procent kobiecości! To kobieta, którą stać na wszystko: jest nieobliczalna, ma niesamowity temperament, wrażliwość, takie "emocjonalne rozwibrowanie"... Jak kocha to kocha - a jak nienawidzi to do końca!


Przy wiecznym zabieganiu chyba trudno znaleźć czas tylko dla siebie?
Rzeczywiście, trzeba strasznie kombinować, żeby zorganizować sobie jakąś prywatność. Ale musi być czas, gdy "ładuje się akumulatory". Chwila, żeby rozejrzeć się i zobaczyć, jak wyglądają normalni ludzie. Na tym polega nasz zawód: na obserwacji, czerpaniu z prawdziwego życia.


A jak pani "ładuje akumulatory"?
Gdy mam ciężki dzień po prostu cieszę się, gdy wracam do domu. A na noc piję herbatę z melisy, żeby się uspokoić. Gdy miałam więcej czasu jeździłam na konie do Łomianek. A ostatnio, ponieważ mam blisko basen, staram się przynajmniej dwa razy w tygodniu godzinkę popływać i rozluźnić mięśnie.


Niedawno zmieniła pani kolor włosów. Czy to też ma związek z jakąś rolą?
Nie, po prostu w pewnym momencie miałam ochotę na zmianę. A że długie włosy przydają się w pracy, nie chciałam ich obcinać.


Długie włosy pomagają w karierze?
Może w karierze nie, ale w zawodzie są nie bez znaczenia. Można uczesać je na sto różnych sposobów i w ten sposób nadać charakter postaci. Np. Hanka na początku jest roztrzepana i dziewczęca - w "kitkach". A potem, gdy się zmienia i nosi eleganckie kostiumy, czesze się w kok.


A nie boi się pani, że ludzie zaczną panią identyfikować z tą Hanką - intrygantką?
Myślę, że zagrałam już tyle różnych ról, że jestem kojarzona po prostu ze sobą. Widzowie znają mnie przecież z innych wcieleń. Chyba trudno, żeby nagle pomyśleli: "Aha! Ona jest taka jak ta Hanka!". Ale oczywiście bardzo mnie ciekawi, jakie będą reakcje ludzi...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:30, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Teresa Lipowska - Gdy wypadłam z piątego piętra, ludzie zaczęli mi bić brawo

Na ekranie jest po prostu sobą: pełną ciepła żoną i matką. Nie lubi brutalności i przemocy - może dlatego z taką chęcią użycza głosu w pogodnych kreskówkach dla dzieci? Rozkwita w otoczeniu kochającej rodziny, pamiątek i obrazów od przyjaciół - TERESA LIPOWSKA.





Jak układa się Pani współpraca z serialowym wnukiem, Łukaszem czyli Frankiem Przybylskim? Czy lubi Pani pracę z dziećmi?
Dzieci lubię ogromnie! Zresztą w filmie miałam ich już koło setki! Najwięcej chyba z Heniem Bistą w "Przystani": ośmioro. Współpraca z dziećmi zawsze układa mi się bardzo dobrze. Umiem się z nimi porozumiewać. Ja jestem szczęśliwa, a i dzieci są ze mnie zadowolone. A Franek jest do tego wyjątkowo inteligentny - po prostu dobry aktor!


Barbara zdobyła sympatię widzów właściwie od pierwszej sceny. Trudno grać tę postać?
Dość prosto, bo prywatnie jestem właściwie taka sama. Zresztą pan Zatorski zna mnie od dawna, zna moje predyspozycje i myślę, że to dlatego dostałam tę rolę. Jestem może trochę mądrzejszą matką, mniej tolerancyjną, niż to zapisano w scenariuszu, ale takie też rozumiem. Dlatego gram Barbarę z przyjemnością. A rodzinę Mostowiaków w ogóle uważam za bardzo fajną. W tej chwili rodziny strasznie się rozpadają. Nie ma porozumienia, młodzi odbiegają od domu... Raz na rok ktoś wpadnie, albo zadzwoni... W ogóle mało mówi się o życiu rodzinnym. O rodzicach, którzy chcą dzieci zrozumieć i wspomóc - a tacy są Barbara i Lucjan.


Nie ciągnie Panią dla odmiany do zagrania czarnego charakteru?
W "Tacie" już zostałam obsadzona "kontrowo" do zwykłego, "dobrego" wizerunku. I myślę, że jakoś wybrnęłam z tej sytuacji... Gdy spadałam z piątego piętra wszyscy byli tak radośni, że aż bili brawo! To była moja najlepsza recenzja!


Barbara to kobieta "domowa". Pani też popiera tradycyjny podział ról w rodzinie?
W domu po prostu staram się robić to, co potrafię i co mogę. Z mężem właściwie dzielimy się wszystkim równo - oprócz spraw technicznych, o których nie mam pojęcia. On zajmuje się finansami i właśnie techniką, ale jak trzeba, to pomaga mi również w kuchni, sprzątaniu i we wszystkim innym.


Czy po tylu latach pracy czuje Pani jeszcze tremę?
Na planie "M jak Miłość" jestem wyjątkowo spokojna - może dlatego, że dostaję wcześniej tekst, więc mam wszystko przemyślane i przygotowane. Ale na scenie różnie to bywa. Oczywiście strasznie nerwowe są premiery. Staram się wtedy grać osobę nie zdenerwowaną, a co dzieje się w moim wnętrzu, widzi tylko mąż! Myślę, że trema będzie do końca życia. Poza tym z wiekiem stajemy się bardziej odpowiedzialni za to, co robimy. Jak miałam 18 czy 20 lat byłam zachwycona, gdy coś w ogóle zrobiłam. A teraz oglądam wszystkie odcinki i kontroluję, co jest źle.


Dostaje Pani aktorskie rady od męża?
Zawodowo jesteśmy bardzo ze sobą zgrani. Jedno na drugie zawsze zwraca uwagę. Jesteśmy wobec siebie krytyczni, ale oczywiście bardzo pozytywnie i serdecznie. Mąż daje mi drobne uwago na przyszłość i w 99 proc. się do nich stosuję... A jeden procent zostawiam dla siebie - na kontrę!


Pracuje Pani na emeryturze - to konieczność "dorobienia" czy rodzaj nałogu?
Nie wyobrażam sobie życia bez pracy - jestem pracoholikiem! Jestem szczęśliwa, gdy mam jakieś propozycje - i to właśnie teraz. Bo w moim wieku bywa krucho... Wiele koleżanek jest w tej chwili bez pracy. Dlatego nawet, jeśli sama rola, np. jakiś epizod, daje mi średnią satysfakcję, to zawsze czuję zadowolenie, że ktoś w ogóle sobie o mnie przypomniał.


Zbiera Pani jakieś pamiątki związane z karierą?
Był okres, gdy zbierałam recenzje, ale teraz są mniej ciekawe, zbyt ogólne. Zbieram natomiast wszystkie swoje wywiady i zdjęcia. Myślę, że moje dzieci (tzn. syn i synowa) kiedyś do tego zajrzą... Choć nie jestem o tym przekonana - dzieci w tej chwili przywiązują do pamiątek bardzo małą wagę.


W Pani domu wisi wiele obrazów. To też pamiątki, czy może celowo zbierana kolekcja?
Nie kupujemy obrazów. Albo mamy je od dawna, albo dostajemy. Dwa są jeszcze z domu moich rodziców. Te z końmi to prezenty, które dostał mój mąż, bo on uwielbia konie, a reszta to prace naszych przyjaciół - znajomych malarzy i plastyków. Teraz będę miała kłopot, bo w związku z przeprowadzką muszę wiele z obrazów gdzieś przenieść. Nie pomieszczą się w mieszkaniu w bloku. A dzieci ich nie chcą - wolą samodzielność i urządzanie domu "od zera". Ja za to jestem strasznie do wszystkiego przywiązana. Zresztą myślę, że jak syn dorośnie do pewnych lat, też będzie miał potrzebę rodzinnych wspomnień...


Woli Pani role współczesne, czy np. w jakimś pięknym, stylowym kostiumie?
Po prostu dobre! Ale oczywiście bardzo lubię się przebierać i uwielbiam peruki czy kapelusze. Kostium, charakteryzacja i peruka bardzo mi pomagają. Człowiek nie jest ciągle jednakowy: z przedziałkiem i jasnymi włoskami. Zresztą "M jak Miłość" jest współczesnym serialem, ale domowe kapcie i nylonowy fartuch też nadają charakter postaci.


Zdarzają się Pani zabawne zdarzenia związane z popularnością?
Bardzo często! Ludzie mówią mi np. na ulicy, że jestem ich ulubioną aktorką, albo pytają, jak się czują serialowe dzieci... Ale zdarzyło się i tak, że męża zobaczyło na rynku dwóch pijaczków i jeden mówi do drugiego: "Te, popatrz, ten facet to bardzo wielki aktor! A jego żona to jeździ na rowerze i sprzedaje biovital!" (bo akurat wtedy grałam w reklamie).


Chciałaby Pani, żeby w rodzinie przetrwała aktorska tradycja?
Nie, bo w naszej pracy szczęścia jest mało, a każdemu z rodziny wolałabym oszczędzić zawodu. W aktorstwie trzeba być strasznie odpornym. Wiele osób zawód po prostu "wypluł". Gdy zaczynali byli podobno znakomici i utalentowani, dostawali nagrody, a teraz nikt o nich nie pamięta.


Akcja serialu zaczyna się od rocznicy ślubu Mostowiaków. Jak Pani obchodzi kolejne rocznice i która była ostatnia?
Jesteśmy z mężem już 37 lat po ślubie. Raz dostaję kwiatek, raz pierścionek z brylantem (jak na piątą rocznicę ślubu), ale zawsze mąż i syn pamiętają, że to ważny dzień. Nawet jeśli zostajemy tylko we dwójkę to wypijamy wino albo szampana, są świece, kolacja... I tego chcę też nauczyć syna. Bo pamiętanie o takich małych uroczystościach: rocznicach, imieninach czy urodzinach bardzo scala rodzinę.


Osiągnęła już Pani sukces w życiu zawodowym i prywatnym. O czym jeszcze Pani marzy?
O zagraniu wielu pięknych ról. I o wnuku albo wnuczce!


W ilości?
Ile się da! Jak będę miała siłę, to będę pomagała!


Chciałaby Pani coś jeszcze przekazać naszym czytelnikom?
Chciałabym, żeby ludzie byli dla siebie bardzie życzliwi i pogodni - wtedy łatwiej żyć. Warto się uśmiechać, a nie wściekać. Szkoda czasu na obrazę, nieporozumienia i nerwy. Żyjemy przecież tylko do stu lat - a co to jest jeden wiek!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
czarna_pantera
Młody Hawajowicz



Dołączył: 28 Paź 2006
Posty: 52
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 12:30, 30 Paź 2006    Temat postu:

Wywiad z Cezary Morawski - Nie zagram w "landrynie"

Prywatnie najłatwiej go spotkać w towarzystwie... "bałwanów". Tych ze śniegu - bo świetnie jeździ na nartach. I tych na falach mazurskich jezior - bo równie dobrze żegluje. Gdy wchodzi na plan, ekipa staje oczarowana. A przynajmniej jej żeńska część... Kto wzbudza takie emocje? Nieodmiennie CEZARY MORAWSKI.





Z czym kojarzy się panu tytuł "M jak Miłość"?
Oczywiście z miłością! I cieszy mnie, że serial nie jest "cukierkiem". Taką "landryną", gdzie wszystko musi być fantastyczne, a ludzie tylko "kochają się" - tzn. całują się i przytulają! Bo miłość to też agresja i nienawiść... To bardzo głębokie i skomplikowane uczucie, które jawi się wieloma kolorami. I takiej miłości chciałbym "poddać się" w tym filmie!


Krzysztof Zduński to "złota rączka"- naprawi każdy domowy sprzęt. Czy pan też lubi takie majsterkowanie?
Kiedyś lubiłem majsterkować jako stolarz. Nawet zrobiłem kilka mebli do domu. Ale to stare dzieje. W tej chwili nie mam już tego młodzieńczego zapału, pracuję koncepcyjnie.


A czy prywatnie też jest pan tak zamknięty w sobie, jak Krzysztof?
Jeśli mam problemy, to tak. Wtedy nie jestem zbyt wylewny i nie ujawniam uczuć. Ale gdy coś mi już bardzo, bardzo dokuczy, to dzielę się problemem z przyjaciółmi.


Dzisiaj na planie nie opuszczał pana dobry humor. Tak jest zawsze?
Staram się mieć poczucie humoru na tyle, żeby zachować świeżość na kolejne ujęcia. Nawet mimo późnej pory. Ale w rozsądnych ramach - by nie przeszkadzać reżyserowi, kolegom, ekipie... Po prostu żeby można było sensownie i miło pracować. Takie sztuczne podtrzymanie odpowiedniego poziomu adrenaliny.


A jak przebiega pana współpraca z aktorami-amatorami, czyli z serialowymi synami?
Trudno nazwać to pracą! Ich śmieszy wszystko, co dzieje się na planie. Na pewno wiele rzeczy trzeba im pokazać, czasem poddać jakiś ton... O wiele częściej, niż z zawodowymi aktorami, trzeba też z nimi "zgadywać" tekst. Ale obaj są bardzo fajni i dobrze się razem bawimy!


Scenariusz w serialu ciągle się zmienia. Ma pan jakiś sposób na szybkie zapamiętywanie tekstu?
Znam różne metody, nawet mówię o nich studentom, ale sam nie potrafię z tego korzystać! W teatrze uczę się tekstu bardzo długo. Mam dosyć "tępą" metodę: powtarzam, powtarzam, powtarzam... aż język zacznie działać odruchowo. Wtedy mogę myśleć o tym, jak zagrać - a sam tekst nie stanowi problemu.


Jakie zalety - oprócz pamięci - powinien mieć dobry aktor?
Każdy z nas ma inne, każdy gdzieś po drodze "sprzedaje" siebie samego. Aktor to twórca - i w związku z tym musi wiedzieć, co chce zagrać. Żeby znaleźć wspólny język z reżyserem, operatorem i całą ekipą, musi mieć własny pomysł na rolę. Myślę, że dobrego aktora cechuje niepokój. Ciągła intensywna praca, żeby nie osiąść na laurach. Bo zawsze można pogłębić graną postać. Coś jeszcze z roli wydobyć, "przemycić" do niej kilka ludzkich cech...


Zawsze chciał Pan być aktorem? Nie pociągały Pana inne kierunki?
W liceum interesowało mnie wiele rzeczy. Chciałem iść na SGH, długo i intensywnie myślałem o medycynie, a papiery złożyłem na germanistykę... I po drodze większość z tego w życiu wykorzystałem Byłem na stypendium w Austrii, miałem w Niemczech wykłady. Teraz po niemiecku gram i z tego języka też tłumaczę. Niedawno, bo trzy lata temu, skończyłem też SGH i jestem dyplomowanym menadżerem kultury. Tyle, że po drodze "uciekła" mi gdzieś medycyna. Dzisiaj - oprócz aspiryny i plastra - nie wymienię już żadnych lekarstw.... Dlatego cieszę się, że mam lekarzy w rodzinie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum FORUM HAWAJE Strona Główna -> Kultura i rozrywka
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 - 2005 phpBB Group
Theme ACID v. 2.0.20 par HEDONISM
Regulamin